Ban na Facebooku. Jak sobie z tym poradzić?
Parę dni temu dowiedziałem się, że umarło trzech znajomych blogerów.
Nie były to osoby, za którymi bardzo bym płakał, ale lubiłem ich. Dostali bana na 30 dni. W social mediach odchodzi się po cichu. Gdy znikasz, nikt nie zauważa, że cię nie ma. Po prostu przestajesz istnieć.
Inspiracją do napisania tego tekstu była historia Pawła Opydo (19 l.), który umarł 10 dni temu i pozostanie martwy jeszcze przez 20 kolejnych dni. Dostał bana za… zamieszczenie screena. Na tym screenie był komentarz jego widza z Youtube. W tym komentarzu widz kazał mu zamknąć ryja. No i Paweł to opublikował w ramach autoironii, a że ryja nie zamknął, to mu Facebook w tym pomógł. Why not?
Najzabawniejsze jest to, że ten screen… był sprzed 2 lat.
Pawła już nie ma wśród nas, możecie postawić mu świeczkę w komentarzach, a jego tragiczna historia przypomina nam jak kruche jest życie w internecie. Nie pozwólmy, by jego śmierć była nadaremna. Wyciągnijmy z niej wnioski i zacznijmy od najważniejszego pytania, jakie możesz sam sobie zadać przed lustrem.
Czy możesz uchronić się przed banem na Facebooku?
Odpowiedź jest prosta: tak, możesz. Najprościej skasować Fejsa, bo choćbyś nie wiem co robił, to nigdy nie wiesz, czy jakiś durny automat nie potraktuje zbyt serio tego, co pisałeś tylko w żartach.
„Tak czy siak wniosek jest jeden: najpopularniejszy serwis społecznościowy na świecie działa w tym momencie tak, że nie macie pojęcia w którym momencie odetnie Was od narzędzi pracy i kontaktu ze znajomymi (bez możliwości odwołania się) – np. dlatego, że pisząc o rowerach użyjecie słowa na „p”, za które ban jest przyznawany z automatu. Czas się zabezpieczyć” – napisał Paweł (37 l.) zza grobu w tekście „Czas się wycofać z Facebooka”.
No właśnie. Jak się zabezpieczyć?
Na początek wypada pogodzić się, że żyjemy w czasach promujących życie zgodne z normami i nadchodzą jeszcze cięższe czasy dla tych, którzy spróbują się wychylić. Cięższe czasy czekają tych, którzy w pełni uzależnili swój byt od social mediów. Przestrzegam o tym od mniej więcej czterech lat, kto nie wierzy to niech przypomni sobie ostatni rozdział przed epilogiem w książce „Bloger i Social Media”. Ten proces będzie się z każdym rokiem pogłębiał. Na razie jeszcze nie jest źle. Już coraz mniej możemy pisać, ale wciąż znakomita większość autorów może sobie zarabiać na czym chce bez martwienia się o przepisy prawne, które od dawna dotyczą tradycyjnych mediów, a w końcu zaczną dotyczyć social mediów. Stąd moje obawy, że nakładanie kagańca na twórców jest dopiero w początkowej fazie i na odwilż, czyli coś w rodzaju buntu – powszechnej potrzeby ponownego nieskrępowanego wyrażania myśli, trzeba będzie poczekać kilkanaście lat.
Jako autor masz tylko dwa miejsca, w których nie dosięgną cię regulaminy monopolistów.
1. Blog pod własną domeną na własnym serwerze.
2. Newsletter.
Oba te miejsca są niedoskonałe, bo ich rozwój jest niemożliwy bez wsparcia co najmniej dwóch hegemonów: Google i Facebooka, tyle że w tej bajce nie chodzi o to, byś uciekał z serwisów społecznościowych, ale szukał alternatywnych rozwiązań, które sprawią, że cytując naszego wielkiego noblistę – Jana Kochanowskiego – „nie wszystek umrzesz wraz z pierwszym banem”. A także – cytując inną polską noblistkę – “wykorzystał je wszystek jak się da” do budowania zarówno bazy na newsletterze, jak i zasięgów na blogu.
Świadom tego trzy lata temu założyłem newsletter. O kilka lat za późno. W tym roku napisałem więcej listów do czytelników niż tekstów na blogu i zamierzam jeszcze bardziej koncentrować się na tej formie komunikacji. Także z jeszcze jednego, może banalnego, powodu: każdy newsletter piszę w kliencie poczty, czuję, że piszę do drugiej osoby i daje mi to poczucie bardziej osobistego kontaktu z odbiorcą.
Ja sam jeszcze nigdy bana na Facebooku nie miałem, ale to jest jak z biegunką. Choćbyś nie wiem jak dobrze się odżywiał, ona cię dopadnie. I nie życzę ci, by stało się to przed powrotną podróżą z Bangkoku do Warszawy via Frankfurt (14 godzin lotu). Wredna dziwka.
Nie jestem zwolennikiem drastycznych zmian i panikowania, ale jeśli ten tekst ma przynieść Ci coś dobrego, to
posłuchaj mych rad, a kieruję je do wszelkiej maści autorów:
1. Miej co najmniej 3 „własne” miejsca, w których informujesz odbiorców o swojej najnowszej publikacji na blogu lub Youtube.
Wbrew pozorom to bardzo trudne, bo znakomita większość autorów o najnowszych publikacjach informuje wyłącznie w jednym miejscu – na fanpage. Mniejszość dorzuca do tego Instagrama. I dalej zaczynają się schody, bo trzeciego miejsca nie mają. A wybór przecież jest ogromny, że wspomnę tylko o Twitterze, Pintereście, prywatnej grupie dyskusyjnej, Youtube, SoundCloud, Linkedin, Tumblr, newsletter, sms, push (przeglądarki), Google Plus.
Argument, że na wielu z tych serwisów nie ma ludzi jest dobry dla popularnych blogerów, którym rzeczywiście setka w tą czy w tamtą różnicy nie robi, ale jeśli ktoś ma kilkuset fanów na fanpage, to trochę się dziwię, że nie próbuje znaleźć kolejnej setki np. na Linkedin.
2. Zalecam nigdy nie korzystać z opcji „zaloguj się przez Facebooka”, gdy chcemy założyć konto na jakimś serwisie. Załóż sobie spamerski mail w rodzaju famnoafnbih@gmail.com i na ten mail zakładaj wszędzie konta.
3. Nadaj na fanpage prawa admina zaufanej osobie. Zaufana osoba to nie Twój życiowy partner (39% Polaków przyznaje się do zdrad), to nie twój były, który może się wkurzyć, gdy napiszesz, że lubisz tylko duże i grube penisy i nie koleżanka prowadząca konkurencyjny blog. Odradzam też ufanie siostrom, bo znany jest przypadek na polskim Instagramie, kiedy to jedna wielce poszkodowana dziewczynka wybiła się na praniu brudów swojej siostry.
W przypadku bana lub utraty konta taka zaufana osoba przejmie na chwilę władzę i w Twoim imieniu przypilnuje porządku lub poinformuje społeczność o twym zgonie.
4. Nie obrażaj się na Facebooka. Bany najbardziej szkodzą ludziom, którzy nie mają złych intencji, ale też temperują prostaków, dla których internet jest miejscem szerzenia nienawiści. A tej mamy zbyt wiele w sieci i dobrze, że pewne zachowania nie są tolerowane na tym serwisie. Jeśli dostaniesz bana za słowo „pedał” pod fotką z rodzinnej wycieczki rowerowej, to masz prawo być wkurwiona, ale wiedz, że za to samo słowo 1000 innych osób dostało bana, bo wypowiedzieli je w intencji obrażenia jakiejś tam mniejszości. Rowerowej.
5. Nie mogę oficjalnie zalecić ci, byś stworzył sobie drugie, fejkowe konto na Facebooku, bo to wbrew regulaminowi, a tajemnicą poliszynela jest, że większość blogerów takie konto posiada. Wiesz co masz robić.
6. A gdy już dostaniesz bana i będzie on dłuższy niż tydzień, poproś swoją społeczność zgromadzoną na innych serwisach, aby poinformowali tu i ówdzie, że jesteś lekko sztywny. Przekonasz się wtedy, jak wiele osób ma cię w dupie i nawet nie kiwną palcem, by ci ulżyć. I to jest jedyny powód, dla którego warto raz na jakiś czas zaliczyć bana.